Grzegorz Drukarczyk „Zabijcie Odkupiciela”

•13 lutego, 2011 • Dodaj komentarz

Nieznajome nam miejsce i nieznajomy czas. Ale wszystko to bardzo podobne do naszej rzeczywistości. Blaszane pudła poruszają się po Asfaltowych Rzekach, przez co ulice Miasta stoją puste i tylko rzadko zobaczyć można spacerujących ludzi. Bogato zdobione świątynie, gdzie ludzie zamiast różańca i Pisma Świętego noszą czeki. A wśród tych ludzi grupa Wspaniałych Powalonych. Grupa lumpów z ciężką przeszłością, szczególnie ciekawa jest tutaj historia Nerwusa, „weterana wojennego”, który uratował generała, swoim ciałem przygniatając granat.

Moralność ludzka i Miasto, w którym mieszkają chylą się ku upadkowi. W King’s Power, elektrowni atomowej dochodzi do wypadku, co skutkuje wylewem z reaktora. Jak wiadomo zabawa atomówkami jest niebezpieczna więc pracownicy elektrowni starają się jakoś temu zapobiec. Wynajmują kiedyś już pracujących tam Robaczków Świętojańskich, których część należy teraz do Wspaniałych Powalonych. Jednym z nich jest Schizo, główny bohater książki, z którym łatwo nam się zaprzyjaźnić, ponieważ z własnej woli porzucił bogactwo, na rzecz biedy i normalnego, spokojniejszego życia, a do tego widać, że jest zwykłym człowiekiem spędzający cały czas na ulicy, z ciętym językiem. Niektóre jego powiedzonka i odburknięcia dosłownie zwalały mnie z nóg. Schizo żyje z dnia na dzień, z butelki do butelki, z dania do dania, a rzeczy te nie są łatwe do zdobycia, a jakie upragnione.

Akcja nie jest łatwa, a czas goni głównego bohatera, wszystko zmienia się, gdy w dole reaktora Schizo spotyka pewną osobę i starych przyjaciół, którzy powinni nie żyć. Tą postacią jest On, Odkupiciel, którego Ojciec ponownie zesłał na ziemię, z podobnym zadaniem co poprzednim razem. Jak Jezus odnajdzie się w nowym świecie i jak zostanie przyjęty? Najlepiej dowiedzieć się czytając tę krótką, ale niezmiernie treściwą książkę.

Bohaterowie jak Apostoł, Nerwus, Bawarczyk, który prowadzi bar o wdzięcznej nazwie „ Gott mit Uns”, to postacie pełną gębą, posiadające własną przeszłość, problemy dnia codziennego jak i własne słabości, które starają się przezwyciężyć mimo nawału trudności.

Autor w książce zadaje bardzo trudne pytania teologiczne jak i socjologiczne. Pyta o wygląd dzisiejszego Kościoła, o moralność ludzką, potrzeby ludzi jak i problem elektrowni atomach  i sprawną ręką oraz umysłem rozprawia się z tymi pytaniami, a ja w zupełności zgadzam się z panem Drukarczukiem, który odpowiadał na te pytania z ust Schizo.

Polecam osobom, które prócz rozrywki w książkach szukają odpowiedzi na pewne pytania, z którymi niekoniecznie się zgadzają, ale na pewno zastanowią się nad niektórymi z nich i przytakną z aprobatą.

P.S. Serdecznie dziękuję M. za pomoc redaktorską i korektorską nad niektórymi tekstami. Następnie też powiadamiam o próbie pisarskiej, która właśnie się zaczyna i mam nadzieję, że niedługo pojawią się tutaj debiutanckie teksty do czegoś większego. Trzymajcie kciuki!

„Fragments of Form and Function” Allegaeon

•13 lutego, 2011 • Dodaj komentarz

Od razu muszę napisać, że na album „Fragments Of Form And Function” wpadłem zupełnie przypadkiem, ot kolega miał do pożyczenia. Wgrałem na iPoda i pomyślałem: „jak mnie najdzie to posłucham”. I ostatnio jakoś naszło. Od pierwszych dźwięków piosenki „The Cleansing” wiedziałem, że chłopaki mają werwę, energię i troszeczkę inne podejście do muzyki jaką grają. A grają coś w stylu technical/melodic death metal. Czyli coś co tygrysy lubią najbardziej. Trudno w ich muzyce doszukać się super szybkich riffów i solówek rodem z płyt Children Of Bodom, albo twardo melodycznych partii jak w kawałkach In Flames czy Arch Enemy, ale zespół Allegaeon czerpie od każdego po trochu. Wokal, melodia czy dobre mocne riffy na debiutanckim LP łączą się w pełny, bardzo dobry album.

Kawałki na płycie są ciężkie, techniczne wszystko wspaniale gra razem. Pełne harmonii i spójności. Zespół tchnął trochę życia w ten już z lekka stary i rozpadający się rodzaj muzyki. Pokazał, że można coś wydobyć z ogranych już motywów i posunięć. Metal Blades Records postawiło na nich i wydało płytę, która ciepło została przyjęta przez oziębłych i wymagających jak na te czasy fanów ciężkiego grania. Gdzie nie spojrzeć (Youtube, myspace, Encyclopaedia Metallum) same zachwalanie. Oby tylko chłopakom z zespołu woda sodowa nie uderzyła do głowy i wszystko będzie idealnie. Jednym dobrym ruchem, jeżeli oczywiście panowie z Allegaeon rozważali taki ruch, było nie wprowadzanie klawiszowca i w ogóle klawiszy do zespołu – popsuło by całość. No, ale chłopaki najlepiej wiedzą co robią i za to im dziękuję.

Gdyby spojrzeć na każdego z muzyków oddzielnie mamy: świetnych gitarzystów, wspaniałego perkusistę, dobrze dopasowany wokal i może trochę słabszego basistę, ale mam nadzieję, że się facet podciągnie – partie basowe są takie byle jakie, niby dobrze zagrane, zgrabne wtapiające i scalające z partiami gitarowymi, ale jednak czegoś brak.

Żadna z piosenek nie nudzi, chociaż niesprawne ucho mogło by uważać kawałki za monotonne i do siebie podobne. Błąd. Każda piosenka począwszy od „A Cosmic Question”, zresztą jeden z lepszych na płycie, przez „Biomech – Vals. No. 666” – epicki kawałek z cudownym akustycznym outro, po nim właśnie widać, że gitarzysta Greg Burgess nie jest jakimś tam zwykłym grajkiem; chłopak ma talent – do „Atrophy Of Hippocrates” i „Accelerated Evolution” – niezwykłych kawałków z potężnym brzmieniem. Wszystkie właśnie wymienione przeze mnie kawałki są ewidentnie najlepszymi piosenkami z całej płyty.  Co nie uwłaszcza dobrego poziomu innych nagrań jak trzymający wysoki poziom „From Seed To Throne” z mocnym refrenem i szybkim riffem gitarowym.

Teksty piosenek też są niczego sobie. Fanom typowych satanistycznych, diabelskich i śmierć przynoszących tekstów trudno będzie odnaleźć się w naukowych („A Cosmic Question”) i lekko filozoficznych tekstach, dzięki którym muzycy chcą coś przekazać.

Album polecam wszystkim którzy lubią ekstremalny, melodyczny death metal. Świetnie będziecie się bawić słuchając tej płyty. Ja jak na razie wsłuchuje się kolejny raz w outro „Biomech” i czekam na kolejne kawałki tego jakże wspaniałego debiutu.

„Chwilowa amnezja”

•8 stycznia, 2011 • Dodaj komentarz

A tak ostatnio z nudów napisałem tego shorta. Wiem, że nie trzyma się kupy, ale spodobał mi się pomysł więc mogę życzyć tylko miłego czytania.

„Chwilowa amnezja” – wiem nie potrafię tworzyć tytułów.

Budzi mnie ból głowy. Nie wiem czy kiedykolwiek czułem się gorzej. Sucho w ustach, jakbym dopiero co wrócił z wycieczki na Saharę, a do tego te cholerne dudnienie. Bum, bum, bum. Czuje się jak na kacu. A może nawet na nim jestem.

Wzrokiem szukam zegarka, który powinien leżeć na komódce obok łóżka. Jedyne co znajduje to cel moich poszukiwań leżący pod moimi nogami. Przecieram zaropiałe oczy i wstaje. Podnoszę budzik i patrzę na godzinę. 06:30. Czuję, że jest zbyt wcześnie. Zbyt wcześnie by gdziekolwiek się ruszać, ale mój pies, Szeryf, mały szarawy kundel, z łatką na piersi przypominającą odznakę szarpie mnie za nogawkę i stara się wyciągnąć na mały spacer. Macha ogonem, szczeka.

Szukam przełącznika na budziku i w tym czasie się on wyłącza. A chciałem sobie przypomnieć jaką mamy datę dzisiaj. Padło zasilanie, czy co? Może popsuł się od tego, że spadł? Sam nie wiem. Idę w stronę kuchni.

Chyba ostro zabalowałem wczoraj, no za nic nie mogę sobie przypomnieć co wczoraj robiłem, ale przypominam sobie tylko pijacką twarz Michała, który mówił mi coś o Alicji. Coś o tym, że powinienem ją „zaliczyć”. Rzucam tylko okiem na puste łóżko i już wiem, że nie „zaliczyłem”. I dobrze bo nie chciałbym, żeby nasze stosunki zaczęły się od pijackiego seksu.

W kuchni też światło nie działa. No i pięknie. Otwieram lodówkę i wyciągam butelkę wody. Gaszę pragnienie. Zimna woda pokonuje suchość w moim gardle i przez chwilę czuje się lepiej, a po chwili już nie. Rzucam się do zlewozmywaka i wyrzyguje z siebie wszystkie brudy dnia wczorajszego. No i zaczynam sobie co nie co przypominać.

Impreza, tak to jest dopiero impreza stulecia. Widzę jak całuje się z Alicją. Ach te pocałunki są tak wspaniałe. Nasze języki splatają się niczym dwa węże. Po chwili znów ciemność. Widzę nagą Alicję z jakimś innym facetem. Ale to nie jej wina, ona jest pijana, a koleś trzeźwy. Ja pijany, koleś trzeźwy. Nie mam szans, ale i tak rzucam się na niego z pięściami. I już go po mordzie. Jedna lufa, druga. Starają się mnie odciągnąć, leje więc każdego po kolei. Nawet Michałowi się dostaje. Znów ciemność. Mrok i tylko jedna liczba. 10.

Podnoszę głowę znad zlewu. Puszczam wodę i wycieram twarz, płucze usta. Szeryf znów zaczyna szczekać. Ubieram się szybko i wychodzę.

Na dworze mróz jak cholera. Znów kręci mi się w głowie, ale chłód zaraz wyrównuje wszystkie funkcje życiowe w moim ciele i jakoś tako mogę wyprowadzić tego swojego psa. Puszczam go niech biega sobie wolno.

Przechadzam się i nachodzi mnie myśl. Nikogo w koło. Zero jakiegokolwiek odgłosu. Sapania, stąpania, pierdzenia, ani świszczenia. Nic. Żaden samochód nie przejechał od dobrych pięciu minut. Rozumiem, że to mała miejscowość, ale powinien się pojawić chociaż ktoś kto o tej porze idzie do kościoła, ale coś jest nie tak. Nawet pani Jadzi nie widzę, a zawsze mijam się z nią, gdy jadę do pracy.

-Kurwa – mówię do siebie gdy przypominam sobie o pracy.

Przywołuje kundla do siebie i wracamy do domu.

Otrzepuje buty ze śniegu i łapie za komórkę. Bateria prawie się rozładowała, ale może uda mi się wykonać jeden czy dwa telefony. Najpierw dzwonie do pracy. Nikt nie odbiera. Kiedy dzwonie tam po raz drugi, zaczynam szukać ładowarki. Niestety nie znajduję jej, chociaż nie wiem po co jej szukałem, skoro i tak nie ma prądu. Choć znów nie dodzwoniłem się do pracy wykręcam numer do Michała. Nie odbiera. Wcale się mu nie dziwie, po tym jak wczoraj imprezowaliśmy. Tylko z jakiej okazji to było?

Bateria pika cicho, ale jeszcze zipie. Dzwonie, tym razem do Alicji. A niech mnie. Też nie odbiera. I wtedy przychodzi mi do głowy pewna głupia myśl. Brak prądu. Pustki na ulicy, nikt nie odbiera mojego telefonu. Wyobraźnia podsyła mi tylko jedną myśl. Apokalipsa. Koniec świata. Tak zagłada ludzkości, a ja jestem ostatnim ocalałym. Za dużo naczytałem się książek, żeby tak proste rzeczy nie przyszły mi od razu do głowy, lecz z tych samych książek wiem też, że jednak nie jestem ostatnim ocalałym. Na pewno są też inni. Byli w „Drodze” McCarthy’ego, w „Bastionie” Kinga i w „Jestem legendą” Richarda Mathesona. Wiem, że ktoś, gdzieś tam jest i nie zostałem sam.

Zaczynam się zastanawiać ile czasu spałem, ile byłem w letargu. Niby dalej jest śnieg, więc najwyżej dzień, bądź dwa. Przespałem koniec świata. Wybucham śmiechem i siadam przy biurku. Straciłem wszystko i wszystkich. Michała, najlepszego przyjaciela, Alicję, kobietę, którą prawdopodobnie kochałem. Rodzinę pewnie też.

Szukam kartki i długopisu, chcąc spisać wszystkie potrzebne rzeczy, które muszę zrobić, aby przeżyć. Zostawię jakiś list, czy coś. Może ruszę w drogę, do jakiegoś większego miasta. Może do Warszawy, może…

Telefon dzwoni, ale nie jest to brzęczenie jakby rozładowała mi się komórka. Rzucam się do aparatu, aby szybko go odebrać, o mało co się nie przewracam. Łapię za telefon i słyszę ten cudowny głos Alicji:

-Wszystkiego najlepszego z okazji Nowego Roku!

Postanowienia na rok 2011

•30 grudnia, 2010 • 3 Komentarze

Każdy ma jakieś postanowienia czyż nie? Ja np. pomyślałem, że będę się więcej uczyć, ale to chyba nie przejdzie więc mam inne zamiary. W tym roku brałem udział w pewnej akcji, która zowie się „52 książki” – chyba większość wie, bądź domyśla się o co chodzi: jedna książka na tydzień. Mi, chodź starałem się więcej, udało się wyrobić tylko te 52 – długo mi się zeszło przy „To” i „Bastionie” Stephena Kinga – ale nie mam facetowi za złe :D. Dlatego jednym z pierwszych postanowień na rok 2011 – będzie przeczytanie większej ilości książek, dlatego przedział zwiększam troszeczkę. Na 57-62 – przeczytanych książek. Może się uda. Do tego zacznę się starać kupować więcej płyt muzycznych, mam nadzieję, że dorobię się ich tyle co książek.

Ale najważniejsze jest to, że chyba powrócę do pisania. Nawet nie chyba, tylko jest to prawie, że pewne. Spodziewajcie się jakiś pierwszych wpisów związanych z tym tematem już po mojej sesji, czyli gdzieś w marcu, wtedy postaram się wrzucać co tydzień, bądź dwa część jakiś moich tekstów. Wiem, że to bardzo poważna sprawa, bo każdy może wejść i sobie skomentować jakie to ja „gówno” pisze, że do niczego się nie nadaje. Postaram się znieść każdą krytykę dlatego krytykujcie ile wlezie, jakiekolwiek by to nie było, jeżeli będziecie uważać, że to nie nadaje się nawet do Internetu, to się usunie i nikomu nie pokaże. No ale to w marcu.

Teraz zacznę od książek szkolnych, czyli jakieś podręczniki i dość ciekawe książki na referat z historii Polski. Ale w między czasie mam zamiar dokończyć serię „Mroczna Wieża” S. Kinga. Zaliczę to jako kolejne postanowienie.:)

Mogę wam tylko życzyć dobrej imprezki jutro i do siego roku! Bądźcie trzeźwi i nie wracajcie po pijaku. Hail!

P.S. A jakie wy macie postanowienia?

Robert Foryś „Sztejer”

•27 grudnia, 2010 • 2 Komentarze

Jezuniu miłosierny, którego brak nam na tym złym świecie, jak mnie tu dawno nie było, och jak dawno. A to mi się nie chciało, a to to, a to tamto i tyle. Teraz może się wezmę za siebie i będę częściej tu przesiadywać, nie wiem też czy nie przenieść się na inną stronę, no się zobaczy, ale teraz macie tutaj nową recenzję, sklejoną wczoraj na szybko. Raz, dwa, trzy oto ona:

Co może się stać po kolejnej wojnie, tym razem atomowej, w której udział biorą bombowce zrzucające kolejnych braci „Little Boy’a”? Tym razem w wersji hard, bo obejmuje ona cały świat. Według pana Forysia przeniesiemy się do głębokiego i mrocznego średniowiecza, po którym chodzić będzie jeden z niezniszczalnych zabijaków, którego nie pokona nic, ani nikt.

„Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra” – głosi pierwsze zdanie książki. I dzięki niemu już wiemy o czym będzie książka. O zabijaniu. Ale czy zabijanie w tym jest najważniejsze? Tutaj najwidoczniej tak. Ale nie wyprzedzajmy faktów.

Przygodę zaczynamy z oczu tytułowego bohatera Vincenta, który właśnie ma za zadanie upolować utopca – jednego potwora z licznego bestiariusza bestii, które powstały po Zagładzie, czyli wojnie atomowej.
Wojny tej zaś nikt nie pamięta, prócz zakonników z Torunium (mi się kojarzy z Toruniem i chyba po przeczytaniu kilku zdań i myśli bohatera, sami zauważycie, że pan Robert puszcza nam tutaj oko i naśmiewa się trochę z jedynego Ojca polskiego chrześcijaństwa i posiadacza jedynego Radia i głosu katolicyzmu – czyli pana Rydzyka). Zakonnicy ci zaś starają się za wszelką cenę złapać Sztejera, który ucieka przed nimi, ponieważ zna kilka tajemnic, o których nikt nie może się nic dowiedzieć, a szczególnie prosty lud. I na tym głównie polega fabuła całej książki – uciekaniu, walczeniu i próbie przetrwania, której Vincentowi pozazdrościł by sam Bear Grylls. Choć bohater odnosi niepowtarzalnej ilości obrażenia, zawsze uda mu się wstać i dokonać dzieła, przetrwać noc i iść dalej, a to tylko dlatego, że nauczył się pewnej magicznej techniki w klasztorze Opactwa, gdzie był elitarnym mordercą – członkiem Czarnej Gwardii.

Ale dość o samej fabule i niezniszczalności Sztejera. Zajmijmy się częścią techniczną. Język powieści nie powala, choć znalazło się kilka powiedzonek i hasełek, które mnie rozśmieszyły. Tak samo historia, wszystko to już było i nic nowego pan Foryś nam nie pokazał.
O wiele lepsze była jego ostatnia książka wydana w tym samym wydawnictwie o przygodach Joachima Hirsza w Warszawie w 1612 roku.

Za to popatrzmy na same wykonanie Fabryki. I znów mistrzostwo. Piękna okładka przedstawiającego „chyba” głównego bohatera, na którego szyi fajnie wisi jeden ze znaków naszych czasów, czyli ulubiony znaczek dresów, sławny mercedes. Obrazki w środku są po prostu piękne, duży plus za Azjatkę oraz za opis z tyłu, który mnie osobiście powalił na kolana.

Książkę polecam na jeden wieczór , w który nie chcemy przemęczać naszych mózgów zbyt ciężką lekturą i gdzie nie będziemy zbytnio myśleć o tym co robi bohater, a czasami po prostu działał głupio. Ale książka ogólnie podobała mi się, była takim lekkim odejściem od ostatnio czytanej literatury na studia. Jeżeli poszukujesz akcji, seksu i bohatera z ostrym językiem, który nie wie co to zahamowania, książkę polecam, zaś osoby które szukają literatury mocno filozoficznej rozkazuję książkę omijać z daleka, bo można się mocno zawieść.

Anna Kańtoch „13 anioł”

•5 Maj, 2010 • 2 Komentarze

Było to moje pierwsze spotkanie z panią Anną Kańtoch i muszę uznać, że do tej książki będę chciał wrócić, ponieważ napisana prosto (tak, że aż chce się ją skończyć) oraz czasami wprost opisowo (dzięki czemu możemy sobie wyobrażać, jak mogła by wyglądać ekranizacja owego dzieła – co zdarzało mi się często).

Świata wykreowanego przez autorkę trudno nie polubić. Bo cóż złego jest w tym, że Bóg pozostawił go 13 aniołom, które teraz sprawują nad nim władzę? Albo czy można wpaść na lepszy pomysł niż, stworzenie dwóch oddzielnych krain? Jednym włada technika, a więc przemysł, samochody i fabryki, a drugim zaś elfy, fauny, czarodzieje i gnomy – czyli magia pełną piersią.

Może więc od początku:

Aniołowie władając nad światem bohaterów postanawiają stworzyć dwie oddzielne krainy: Tanagrę (ci od techniki) i Arlen (świat magii). Mieszkańcy jednej z krain nie mogą przedostać się do drugiej, ponieważ umrą po 3 minutach i tak samo z drugą. Na przekór aniołom staje multimilioner  Aimeric Tyren, chcąc połączyć obie krainy buduje po środku wielkie miasto Getteim. Wszystko wychodzi wspaniale, ludzie (i inne stworki) odwiedzają to miasto, a często też je zamieszkują. Osoby, które urodziły się w mieście mogą odwiedzać obie krainy, nie bojąc się śmierci. Wszystko tak się kręci przez 50 lat, aż do czasu pewnych odwiedzin, gdy dwójka aniołów przychodzi do  Merica, syna Aimerica, i zwiastuje zniszczenie przez nich miasta.

I tutaj zaczyna się owiana wielką tajemnicą historia.

Bohaterami książki są: milioner bankrut, który kocha popełniać samobójstwa, dorosła kobieta ukryta w ciele 12 letniej dziewczynki, gwiazda srebrnego ekranu i trochę zagubiony sam ze sobą prywatny detektyw.  A wszystko to dzieje się w mieście Getteim, więc dostajemy świetne Urban Fantasy.

Zostajemy wrzuceni w wir zdarzeń, powoli acz coraz bardziej do siebie pasujących. Chodź niestety muszę przyznać, że co drugą „tajemnicę” odkrywałem zanim autorka „odkrywała” ją w książce. Niestety tutaj duży minus, bo niby to książka fantastyczna, ale w konwencji kryminału.

Najbardziej zaś urzekła mnie historia Aelis. Wspaniale opisane myśli i zachowania. Powieść naprawdę jest na wysokim poziomie, chodź trochę sceptycznie do niej podchodziłem.

Plusy:

-opisany świat

-wspaniali bohaterowie książki

-niektóre krwawe sceny

-dobre, malutkie opisy pozwalające wyobrazić sobie ekranizację książki

-zakończenie

Minusy:

– coś a la kryminał (zabiera dużo z końcowej oceny)

7,5 / 10

Może nie recenzja, ale pochwalić się mogę, nie?

•5 Maj, 2010 • 8 Komentarzy

Książek może nie mam dużo, bo 50, ale moja biblioteczka cały czas rośnie, a na start Stephen King:

IMG_1653.JPG

Później książki z wydawnictwa Fabryka Słów:

IMG_1652.JPG

I na końcu, ale w cale nie najgorsze książki z różnych innych wydawnictw (najlepsze to te Mike’a Carey’a o egzorcyście:)):

I to już wszystko, szkoda, że tak mało:( ale zbieram pieniądze na więcej i więcej!

Stephen King i Peter Straub „Talizman”

•20 kwietnia, 2010 • 6 Komentarzy

Nie mogę nie ukryć, że Stephen King jest moim ulubionym pisarzem, a współautora tej książki nie znam w ogóle. Po prostu nigdy nie zdarzyło mi się znaleźć jego książki, ani tym bardziej jej przeczytać – nad czym trochę ubolewam, bo podobno facet pisze bardzo fajne horrory.

Chodź ta książka opisowo nie różni się od innych Kinga, to przygoda jaką dostajemy do ręki jest diametralnie różna niż pozostałe powieści Króla – różni się tematyką. Nie jest to horror, ani powieśći krymianł. To chyba jednoznacznie książka drogi. Wielka epicka przygoda, niczym podróż Froda przez Śródziemie.

Jack Sawyer (tak Sawyer, mamy w tej książce duże zapożyczenia z „Przygód Hucka” autorstwa Marka Twaina) musi wyruszyć na poszukiwanie tytułowego przedmiotu, aby ocalić świat i uratować swoją chorą na raka matkę.

Przybywa wraz z nią do New Hampshire gdzie poznaje starszego, czarnoskórego mężczyznę, który pracuje w pobliskim wesołym miasteczku. Ten opowiadam mu o innych światach, rzeczywistościach, w której każdy ma swojego Dwójnika (siebie w drugim świecie). Dostaje od niego magiczny napitek (który, gdy się dowiedziałem czym jest, rozśmieszył mnie do łez :D) i wyrusza w wielką podróż bo Ameryce i świecie Terytoriów.

Przebywając w Terytoriach Jack poznaje w nich świat z czasów średniowiecznych, gdzie ludzie jeżdżą dorożkami, kupują różnorakie przedmioty na licznych targach, a całą krainą rządzi Królowa, która w świecie Jack’a jest jego matką. Niestety na życie Królowej czyhają pewne osoby, które z chęcią usiądą na tronie zamiast niej – tym bardziej, że ta jest chora i umiera.

W kilku słowach: „Talizman” to naprawdę dobra książka, choć miejscami jest nudnawa, trudno napisać ciekawe opisy drogi, i prosta to całość w samym końcu splata się w wręcz doskonale.

Czytałem kilka recenzji tej książki i większości nie podobała się narracja. Chyba jestem inny niż wszyscy, bo dla mnie była ona wręcz wyśmienita, czasami zabawna, a miejscami przygnębiająca. Raz czyta się ją szybko, a następnie wraz z zwolnieniem akcji czyta się powoli, ale nie zanudzająco, że chce się odłożyć książkę na półkę.

Piszą to wciąż czekam na pieniądze, aby kupić „Czarny Dom”, czyli kontynuację „Talizmanu”, bo świat i książka mnie urzekła. Niestety muszę przyznać, że pod sam koniec brakowało mi jednej małej rzeczy. Trochę innego zakończenia… jak przeczytacie to zgłoście się do mnie to opowiem wam o co chodzi, bo nie chce psuć wam fabuły.

Dam 8/10.

„A Sense Of Purpose” In Flames

•14 kwietnia, 2010 • Dodaj komentarz

Zespołu In Flames słucham już chyba od roku, więc nie jest to długo, acz sporo jak na mnie. Tego LP przesłuchałem najmniejszą ilość razy. Za to wywołał on u mnie sporo emocji: Czy zespół idzie aby w dobrą stronę? Czy nie staje się zbyt komercyjny? Czy co najgorsze się nie wypala? Odpowiedzi były raz pozytywne, a raz negatywne. Niestety więcej było negatywów.

Piosenek dostajemy 12 z czego, nad czym ubolewam nie wyłania się żadna porządna, najbardziej wpadająca w ucho.

Pierwszy pod ogień idzie „The Mirror’s Truth„, który jest krótki, lecz treściwy. Krótkie bassowe intro, po którym wraz z perkusją wchodzi cały zespół. Szybka solówka, refren i zaraz koniec pierwszego kawałka. Zostają braki? Wokalista nie zachwyca głosem jak na poprzednich płytach, a partie gitarowe są zbyt proste. A jednak refren pozostaje w uszach, bo on tutaj jest najlepszy.

Szybki przeskok w skoczny i szybki „Disconnected, który moim zdaniem jest jednym z lepszych kawałków na płycie. Zwolnienie na koniec i cichy chórek w tle dodają bardzo fajny klimat.

Następnie prosty i nie zapadający w pamięć „Sleepless Again” i przeskok w za długi, moim zdaniem, „Alias„, którego mocną stroną są klawisze i sam tekst piosenki.

Kolejny szybki kawałek to „I’m The Highway” ze świetnym refrenem, w którym najważniejsza jest gitara i wręcz punkowa szybka perkusja. To co w melodic metalu jest bardzo ważne.

Dealight and Angers” ze świetnym tekstem w refrenie, wręcz idealnie nadaje się do wyśpiewania go wraz z zespołem w czasie koncertów.

A i mocniejsze „Move Through Me” daje super kopniaka w potylicę i pokazuje, że W Płomieniach dalej daje radę i stwarza dla nas, fanów, mocniejszy kawałek. Najmocniejsze w niej? „Przerywany” riff gitarowy.

Następnie zwolnienie tępa i „The Chosen Pessimist„, który wprawia w melancholyjny nastrój i daje do zrozumienia, że Anders Friden ma wspaniały głos, nie tylko w czasie ostrzejszych kawałków, ale też podczas nastrojowych piosenek. A ta kończy się super. Najlepiej posłuchać jej samemu.

Sober and Irrelevant” jest szybka i bardzo punkowa, nadająca się świetnie do pogo.:P

Condemned” ma „pierdolnięcie” i daje wycisk uszom, a wszystko to dzięki podwójnej stopie, mocnemu bassowi i szybkich, prostych partiach gitar. A w środku piękne solo i zabawa „kaczką”.

Z „Drenched In Fear” pamiętam tylko refren, który mnie nie zawiódł. Tylko tyle.

Na koniec „March To The Shore”, który jest dobrym kawałkiem na zamknięcie płyty bo pokazuje co w niej najlepsze, czyli refreny.

Po przesłuchaniu całej płyty zostają pewne braki. Nie ma tego czegoś. Tego tak ładnie nazwanego „pierdolnięcia”, który zrzuca z krzeseł, a słuchawki bądź głośniki wybuchają same z siebie. No cóż…

Po dłuższych przemyśleniach mogę dać tej płycie:

7/10 za płytę czysto muzyczną

oraz

6/10 za płytę In Flamesów

plusy:

– „Disconnected

– „I’m The Highway”

– „Move Through Me

– „Condemned”

– refreny…

minusy:

… szkoda, że tylko one

– reszta płyty

– to już nie ten sam zespół, nawet biorąc pod uwagę świetną „Reroute to Remains”

Jacek Piekara „Alicja”

•14 kwietnia, 2010 • 14 Komentarzy

Moja przygoda z panem Piekarą zaczęła się właśnie od „Alicji” a dokładnie od części drugiej tej książki, bo o pierwszej wtedy nie miałem pojęcia. A tą część przeczytałem już po raz drugi. I dalej podoba mi się tak samo. Pierwszy problem za sobą, drugim za to jest przypisanie tej książki do jakiegoś gatunku. Ani to fantastyka, chociaż tytułowa Alicja może być dobrą wróżką, ani to żaden z jej podgatunków. Dramatem też tego nazwać nie mogę, chociaż bohater przeżywa różne rozterki: życiowe jak i emocjonalne. Jest to chyba jedna z wielu pytań, na które odpowiedzi nie otrzymujemy, ale przejdźmy do samej recenzji.

Zacznę od „o czym jest”. Aleks to były dziennikarz. Były ponieważ rzucił pracę na rzecz napisania swojego scenariusza. Od ostatnich dwóch lat nic mu nie wychodzi: nie może sprzedać swojej pracy, nie poznaje żadnej nowej dziewczyny, jest uznawany za nieudacznika (najbardziej przez samego siebie), a do tego mieszka w obskurnej kawalerce, gdzie za sąsiadów ma pijaków i chmarę dresiarzy. Właśnie tam spotyka swoją wybawczynię, czternastoletnią Alicję, która diametralnie zmienia jego życie, na dobre, bądź na złe, co na szczęście musimy ocenić sami.

Jedna mała dygresja: akurat to, że mamy mnóstwo pytań, a małą ilość odpowiedzi bardzo mi się spodobało. Koniec dygresji.

Aleks poznaję piękną Dianę, sprzedaje scenariusz i zaczyna wierzyć w siebie, aby później znów zostać poddanym próbie niczym biblijny Hiob.

W czasie czytania książki zauważamy czym, bądź kim jest Aleks dla Alicji i na odwrót. Łączy ich miłość, nie taka zwykła fizyczna, taka bardziej emocjonalna, pełna łez i uśmiechów. I proszę mi nie uznawać Aleksa za pedofila i nie porównywać go do bohatera „Lolity” Nabokova, on kocha Alicję jak własną córkę, nie jak obiekt seksualny i oddałby za nią życie. Miłość ta jest bezinteresowna.

Dalej nie ma co opisywać, bo streszczać książki nie ma po co, tylko mogłoby to popsuć zabawę. A tego nie chcemy?

Jacek Piekara wspaniale prowadzi czytelnika przez 200 stron książki, i jest to wystarczająca ich liczba, swoją narracją. Czasami wyprzedza fakty, co uznałem za świetne ciągniecie za nos, ale nie pozwala się dowiedzieć wszystkiego.

Wcześniej wspomniane 200 stron może się wydawać innym bardzo małą i nieprzyzwoitą liczbą, ale dla mnie jest wystarczająca. Autor ani nie skraca, ani nie przedłuża nie potrzebnie. Książka doskonała mogłoby się rzec? Myślę, że tak . Po przeczytaniu jej nie czuć niedojedzenia, ani przesycenia. Wszystko jest idealnie wyważone i podane na tacy, niczym obiad w wykwintnej restauracji, gdzie podają tylko dania powyżej 300 zł. 😀

Skoro książka świetna to nie zostaje mi dać nic innego jak 10. I taka ocena zostanie…

10/10

P.S. Niedługo przeczytam jeszcze raz „Alicję i ciemny las”  i też napiszę jakąś małą recenzję. A na razie do sklepów kupować „Alicję”!